Szukaj na tym blogu

3

Nie deptać trawników!

niedziela, lipca 04, 2010

Rodzinna miejscowość. Wychodząc z bloku zerkam na informacyjną tablicę, umieszczoną tuż przy drzwiach budynku. "Proszę wycierać buty" - hasło z czerwonej kartki grzmi do mieszkańców. W ogłoszeniach tuż obok informacja z odnośnikiem, że wszystkie drzewka i krzewy posadzone wokół spółdzielczych bloków zakupiono z pieniędzy członkowskich, zatem każdy powinien dbać o roślinność...

...i nie daj Bóg nie zauważyć, kiedy szczeniak na rowerku rozjeżdża choineczkę, albo inny po przegranym meczu łamie kikuty przyszłych drzew.

Ruszam dalej. Podczas rzutu workiem do pojemnika na śmieci dowiaduję się, że "śmieci należy wyrzucać wyłącznie do pojemników", a dzięki tablicy tuż obok wiem, że zaparkowanie w miejscu dla śmieciarek grozi szybkim odholowaniem pojazdu. Trafiłem do kontenera - sukces! - i ucieszony wypełnieniem obywatelskich obowiązków sunę dalej chodnikiem. Bo chociaż drzew i krzewów na możliwej, krótszej trasie przez trawnik nie ma, jest za to tabliczka wyrastająca z bujnej zieleni "nie deptać trawników!".

Oszołomiony nakazami powoli tracę ochotę na spacer. Na skrzyżowaniu osiedlowej, płytowej drogi z większą, ale równie płytową i osiedlową ulicą, skręcam w lewo, po piwo do sklepu, żeby w upał doświadczeń nadmiaru przepisów ochłonąć na balkonie wychodzącym na łąkę. Wydeptana, skrótowa ścieżka, kierująca z chodnika na piaskową, boczną, niemal polną dróżkę w sypialnianej części miasteczka, jakaś inna niż zwykle. Dawna trawiasta dolinka przylegająca do skrótu zasypana piachem, cegłami i fragmentami tynku, wyrównanymi tak, by nie przeszkadzały przechodzącym. Ze zwycięsko zatkniętym po środku sztandarem-komunikatem: "Teren spółdzielni mieszkaniowej, zakaz wysypywania gruzu".

Zastanawiam się tylko, czy depczę trawniki, bo mi zakazano, czy zakazano mi, bo je depczę. I czy narzutowe głazy blokujące możliwość wjazdu na trawnik z tyłu budynku, tuż pod klatki schodowe, są tam tylko po to, by sąsiedzi musieli je co jakiś czas przesuwać, wjeżdżając z ładunkiem nowych mebli pod drzwi, bo łatwiej je wówczas wnieść do mieszkania. Pozastanawiałbym się jeszcze nad przyczynami, skutkami, nad kulturą wiejską przeszczepioną do miasta i małomiasteczkowym, pogermańskim, pruskim przyzwyczajeniem do przepisów części mieszkańców, nad możliwym wpływem ukraińskich przesiedleńców i zabużańskich "samych swoich" i nad popeerelowskimi kadrami spółdzielni mieszkaniowej. Ale łatwiej otworzyć piwo i poopalać niż przez resztę dnia psuedointelektualnie... wkurwiać.

Creative Commons License
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.
Czytaj dalej...

3

Kentucky

niedziela, listopada 22, 2009

Jedzą. W tempie muzyki sączącej się z głośników. Niezbyt nahalnej, ale dynamicznej, nadającej tempo. Nie za szybko, nie za wolno. W sam raz, by się nieco zapomnieć, wsłuchać w melodyjny potok soczystych basów i raz po raz zatapiać zęby w pachnących wciąż tak samo dobrze frytkach. Sielska atmosfera pochłaniania bezimiennych kęsów zakłócona jest co prawda obrazami wyświetlanymi na potężnym telewizorze, z oryginalnym podkładem zastąpionym przez śniadaniową muzyczkę. Cóż z tego, chwilowa niepewność wywołana medialnym zgrzytem, niekompatybilnością obrazu i dźwięku, tym bardziej skłania do wygarnięcia z kubełka kolejnej gorącej porcji. Nie można pozwolić, by niepokój nami zawładnął. Tu i teraz jesteśmy bezpieczni, zaspokajając podstawowe potrzeby ciepła, relaksu i pożywnej strawy, z boku zerkając na przemykające tramwaje i samochody pędzące w pauzie porannych korków.

Kubełek. "Podać dwa talerzyki?" - "Jeden wystarczy" - gruby gość zasiada w miejscu przy oknie. Jakby chciał pochwalić się upolowaną właśnie zwierzyną, pożerając ją na wystawie szybkodajni. Raz za razem, skrzydełko za nóżką, pierś za frytką, aż sięgnie dna. Obliże usta, przetrze twarz serwetką i pełny szczęścia ruszy na wojnę z rozpoczynającym się dniem. Zadowolony goryl gotowy do kopulacji z rzeczywistością.

Zestaw. Pożerany przez gościa na przeciwko mnie. Zerka co rusz w moją stronę, robiąc dziwaczny grymas, odsłaniający prawą część zębów. Jakby chciał warknąć, odgonić słabszego osobnika, który zdołał uchwycić jedynie kubek kawy i wyciągnął z plecaka padlinę wczorajszej, wieczornej kanapki, podpłomyk upieczony w domu, nieociekający świeżym tłuszczem triumfalnie zdobytych zwierząt. Grymas jest jednak niekonsekwentny. Druga połowa klawiatury szczerzy się w pełnym, na ile to możliwe w przypadku połówek, uśmiechu zadowolenia, który zdaje się wzrastać, wydymając jednocześnie drugą, spsiałą w skurczu część niby ludzkiej mordy. Wstaje. Zestaw kubełkowi nie może dorównać, ale i myśliwy mniejszy. Wyszedł na wojnę, gotowy się bronić przed złowrogą napaścią.

Loża. Za parawanem z drewnianej sklejki debatują w garniturach dwa stare szympansy. W powadze twarzy nie widać radości z pożartego zwierza. Chyba nawet nie zabrali się do poważnej konsumpcji. Popijając kofeinowy napój radzą, planują strategie. Kubełek to nie ich ranga, zestaw mógłby ich przyprawić o skurcz przepony. Weszli zapewne przypadkiem, a może chcieli schować się na moment przed ludzkim potopem podmywającym kamienice. W zwierzodajni najciemniej, wszyscy skupieni na ulotnej przyjemności, porannym wypasie. Zerkam na jednego, mam wrażenie, że widziałem w telewizji. Ale zwracam na siebie uwagę i przepędzony krzywizną dwóch twarzy wracam na swoje miejsce.

Skąd ja się wziąłem w tej opowieści, spytacie? W poszukiwaniu bezpiecznego schronienia, dałem sześć złotych za pewność powtórki kawowej radości, za chwilę bezpieczeństwa i elektryczny kontakt. Schowałem się tam, gdzie dość ciemno, by móc jaśniej spojrzeć na poranek, na moment przed własną walką. W tłumie raźniej, a najbezpieczniej pod znajomym i sprawdzonym batem, w rzeźni, która gdzie indziej, choć wciąż ta sama...
Creative Commons License
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.
Czytaj dalej...

0

Jednoręki bandyta

czwartek, listopada 05, 2009

Otwieram drzwi. Z ciepłego, ale dusznego parkingu wychodzę na korytarz. Ruchome schody do góry. Na zerowym poziomie galerii sami młodzi ludzie. Właściwie młode dziewczyny. Spacerują dwójkami, a częściej trójkami i tłoczą się również wokół stoiska RMF MAXX. Dwóch młodych didżejów na podeście otoczonym ścianami, niczym hot-dog budka albo większe stoisko z cukrową watą, puszczają dziewuszkom ulubione piosenki. Pewnie z VIVY albo innej stacji z dobrym klab-bitem. Przechodzę tuż obok, zerkając do wnętrza perfumerii, jakby któryś z młodych speców od klabingu miał przez mikrofon zagaić do mnie. A gada przecież nieustannie do galerianek, chociaż głowy nie dam, czy wszystkie laseczki, które krążą wkoło, handlują tyłkami za nową bluzeczkę lub odtwarzacz multimediów. W każdym razie tak się prezentują, jakby czekały na okazję. A może to tylko kwestia wieku i naiwnego, głupawego wręcz wyrazu twarzy, chichotu w gronie koleżaneczek i maszerowania mini szeregami niczym na wybiegu.


Ruszam dalej, w kolejnych korytarzach dziewczynek coraz mniej. Przy delikatesach sączą, siedząc na ławeczkach, tanie napoje, które kupiły pewnie za wyżebrane od starych złotówki. Pojąć nie mogę, gdzie typowi klienci, zapadli się pod ziemię? Siedzą w pracy, nie mając pojęcia, że ich córeczki szwędają się po galerii. Naoglądały się filmów, naczytały tekstów na topie, czy też galeriankowy trend rozszedł się pantofelkowym e-mailem wśród gimnazjalistek? Pomiędzy nimi ja. Przypadkowy facet, kręcący się w tę i z powrotem. Ochroniarz zerka na mnie podejrzliwie, mam wrażenie, że kamery płyną za mną, chcąc dostrzec, czy przypadkiem nie szukam bluzeczki... dla piętnastoletniej koleżanki.

Złażę na parking. Wskakuję do samochodu i wyjeżdżam z koszmarnego snu galerii. Odjeżdżam i zaraz skręcam do hipermarketu, tuż obok handlowego centrum. Wysiadka i zwrócenie uwagi, że żebrzący klan gdzieś zniknął. Kartka "szanowni klienci, wszystkie wózki są darmowe". Wszystko jasne, nie ma skąd wyciągać pieniędzy. Odprowadzenie wózeczka było dobrą wymówką, żeby zbierać złotówkę do złotówki.

Ruchomym chodnikiem do góry. Z czarnego w białe. Kolorowe stroje laseczek zastąpione beretami, wytartymi płaszczami. Na dzień dobry zostaję najechany wózkiem przez kobiecinę, która uważa, że ma pierwszeństwo i nie rozgląda się dookoła. Przed wejściem na sklep stoisko z młodymi ludźmi, którzy zachęcają do wypełnienia ankiet, obiecują wygrane. Babiczki stoją w kolejce po szczęście. Biorę koszyk. Wśród zmęczonych trzydziestoparoletnich żon, pchających wózki bez namiętności, dziadków, którzy zapewne tropią żydowski spisek i pań z modlitewnikiem w torebce. Nie jestem bezrobotny, nie interesuje mnie "real quality", długo przystaję przy omijanym przez wszystkich stoisku z chińszczyzną. Dopiero po ściągnięciu z półki z ogromnym napisem "OKAZJA" dwóch opakowań promocyjnej margaryny, przestaję zwracać na siebie uwagę.

Kasa. Podejrzany klient, galeryjny pedofil, Żyd wśród moherowych emerytów. Gdybym jeszcze kupił cokolwiek w galerii lub nabył najtańsze produkty w markecie. Nawet nie mogę się odwdzięczyć za zbyt długą brodę, oddając monetę z wózka... Chwila - już wie, już spojrzał mi w oczy z końca parkingu. A przecież tylko przez mrugnięcie oka zerknąłem w jego stronę. Odwracam głowę, przyspieszam kroku. On ma wszystko perfekcyjnie wyliczone i przyłapuje mnie przy samych drzwiach samochodu - dzień dobry, jestem bezdomny, pomoże pan? - i obaj wiemy, że nie chodzi o obiad ani pracę. Wygrzebuję złotówkę i odjeżdżam. Ze świadomością, że zapłaciłem podatek za święty spokój, stając się jednoczesnie stoiskiem didżejskim dla gimnazjalnych panienek, kuponem loteryjnym dla emerytów i ludzi na zasiłku. Taki automat o niskich wygranych, z którego bezdomny może wyciągnąć zeta, zbierając na wino.
Creative Commons License
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.
Czytaj dalej...