Otwieram drzwi. Z ciepłego, ale dusznego parkingu wychodzę na korytarz. Ruchome schody do góry. Na zerowym poziomie galerii sami młodzi ludzie. Właściwie młode dziewczyny. Spacerują dwójkami, a częściej trójkami i tłoczą się również wokół stoiska RMF MAXX. Dwóch młodych didżejów na podeście otoczonym ścianami, niczym hot-dog budka albo większe stoisko z cukrową watą, puszczają dziewuszkom ulubione piosenki. Pewnie z VIVY albo innej stacji z dobrym klab-bitem. Przechodzę tuż obok, zerkając do wnętrza perfumerii, jakby któryś z młodych speców od klabingu miał przez mikrofon zagaić do mnie. A gada przecież nieustannie do galerianek, chociaż głowy nie dam, czy wszystkie laseczki, które krążą wkoło, handlują tyłkami za nową bluzeczkę lub odtwarzacz multimediów. W każdym razie tak się prezentują, jakby czekały na okazję. A może to tylko kwestia wieku i naiwnego, głupawego wręcz wyrazu twarzy, chichotu w gronie koleżaneczek i maszerowania mini szeregami niczym na wybiegu.
Ruszam dalej, w kolejnych korytarzach dziewczynek coraz mniej. Przy delikatesach sączą, siedząc na ławeczkach, tanie napoje, które kupiły pewnie za wyżebrane od starych złotówki. Pojąć nie mogę, gdzie typowi klienci, zapadli się pod ziemię? Siedzą w pracy, nie mając pojęcia, że ich córeczki szwędają się po galerii. Naoglądały się filmów, naczytały tekstów na topie, czy też galeriankowy trend rozszedł się pantofelkowym e-mailem wśród gimnazjalistek? Pomiędzy nimi ja. Przypadkowy facet, kręcący się w tę i z powrotem. Ochroniarz zerka na mnie podejrzliwie, mam wrażenie, że kamery płyną za mną, chcąc dostrzec, czy przypadkiem nie szukam bluzeczki... dla piętnastoletniej koleżanki.
Złażę na parking. Wskakuję do samochodu i wyjeżdżam z koszmarnego snu galerii. Odjeżdżam i zaraz skręcam do hipermarketu, tuż obok handlowego centrum. Wysiadka i zwrócenie uwagi, że żebrzący klan gdzieś zniknął. Kartka "szanowni klienci, wszystkie wózki są darmowe". Wszystko jasne, nie ma skąd wyciągać pieniędzy. Odprowadzenie wózeczka było dobrą wymówką, żeby zbierać złotówkę do złotówki.
Ruchomym chodnikiem do góry. Z czarnego w białe. Kolorowe stroje laseczek zastąpione beretami, wytartymi płaszczami. Na dzień dobry zostaję najechany wózkiem przez kobiecinę, która uważa, że ma pierwszeństwo i nie rozgląda się dookoła. Przed wejściem na sklep stoisko z młodymi ludźmi, którzy zachęcają do wypełnienia ankiet, obiecują wygrane. Babiczki stoją w kolejce po szczęście. Biorę koszyk. Wśród zmęczonych trzydziestoparoletnich żon, pchających wózki bez namiętności, dziadków, którzy zapewne tropią żydowski spisek i pań z modlitewnikiem w torebce. Nie jestem bezrobotny, nie interesuje mnie "real quality", długo przystaję przy omijanym przez wszystkich stoisku z chińszczyzną. Dopiero po ściągnięciu z półki z ogromnym napisem "OKAZJA" dwóch opakowań promocyjnej margaryny, przestaję zwracać na siebie uwagę.
Kasa. Podejrzany klient, galeryjny pedofil, Żyd wśród moherowych emerytów. Gdybym jeszcze kupił cokolwiek w galerii lub nabył najtańsze produkty w markecie. Nawet nie mogę się odwdzięczyć za zbyt długą brodę, oddając monetę z wózka... Chwila - już wie, już spojrzał mi w oczy z końca parkingu. A przecież tylko przez mrugnięcie oka zerknąłem w jego stronę. Odwracam głowę, przyspieszam kroku. On ma wszystko perfekcyjnie wyliczone i przyłapuje mnie przy samych drzwiach samochodu - dzień dobry, jestem bezdomny, pomoże pan? - i obaj wiemy, że nie chodzi o obiad ani pracę. Wygrzebuję złotówkę i odjeżdżam. Ze świadomością, że zapłaciłem podatek za święty spokój, stając się jednoczesnie stoiskiem didżejskim dla gimnazjalnych panienek, kuponem loteryjnym dla emerytów i ludzi na zasiłku. Taki automat o niskich wygranych, z którego bezdomny może wyciągnąć zeta, zbierając na wino.
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.
0 Responses to "Jednoręki bandyta"
Prześlij komentarz