Szukaj na tym blogu

1 komentarze

Stoczniowa impresja

wtorek, lutego 13, 2007

Przedwczoraj trafiłem do stoczni. Tym razem nie do znajomych, ale korzystając z pewnych rodzinnych możliwości. Do tej pory moje kilkakrotne odwiedziny stoczni kończyły się niedaleko za bramą w budynku (chyba) dawnej centrali telefonicznej, gdzie mieszkają artyści, a w przeciwległym budynku działa teatr "Znak", którego próbę podczas grillowania między budynkami udało mi się obejrzeć. I to było wszystko. "Drogi do wolności", czołg, stara centrala telefoniczna, grillowanie na budynku centrali z widokiem na stocznię i na dokładkę próba teatru na drodze pomiędzy budynkami. Podczas oglądania wysiłków aktorów i ciągłego powtarzania poszczególnych scen, miałem ogromne wrażenie odrealnienia, klimat onirycznych opowiadan Schulza udzielał się aż nadto, kiedy podczas pożerania kolejnego szaszłyka tuż obok mnie aktorzy wywijali kijami, a w centrum para "poznawała się", łażąc na szczudłach, a może "odnajdywała", czekając na jednorożca, który niebawem miał być wniesiony w postaci drucianego stwora (do dzisiaj nie wiem po co, ale postmodernistyczna sztuka do mnie nie przemawia, o ile w ogóle potrafię ją rozpoznać więc może się mylę). Kolejna powtórka do kolejnego kotleta. Stocznię znałem dotąd jako ghetto, ale ghetto uratowanej sztuki, z wejściem na przepustki, gdzie w swoich pracowniach skupieni tylko na uwznioślonych wytworach spędzali czas artyści- buntownicy, chroniąc się wśród robotników i za plecami stoczniowych strażników przed wtargnięciem zewnętrznego świata. Oczywiście ten świat się tam wdzierał i był to tylko pozór uwolnienia, przypominający mi w pewnym sensie ucieczki do zamkniętych, elitarnych (?) osiedli. Zapłatą za bezpieczeństwo jest odizolowanie i (być może) brak kontaktu z namacalną, potoczną rzeczywistością dotykającą pozostałych. Na gruzach dawnego świata, na gruzach dawnego buntu robotników pozorny, wyuczony, aktorski bunt "robotników sztuki"- jak w wywiadzie pokazanym w TV3 Gdańsk określił działalność swoją i znajomych ponad rok temu chyba Sylwester Gałuszko.

Tak. Tyle interpretacji poprzednich odwiedzin. Tym razem było inaczej. Bez przepustki, przez inną bramę, którą pokonałem samochodem, oczywiście za zgodą strażnika, chociaż marzyła mi się wizja taranowania bramy, rodem z amerykańskiego filmu. Ale brama była otwarta, a strażnik opuścił na ziemię delikatny łańcuch i wjechaliśmy. Miasto w mieście. "Młode Miasto", jak chcą niektórzy. Na pewno miasto ogromne. Rozmiarami dosięga chyba mojego rodzinnego miasteczka. Wewnętrzne drogi, poprzecinane torowiskami wewnętrznej koleji. Drogi wśród których można się zagubić, bo brak znaków, a za drogowskazy mogą posłużyć propagandowe (?) hasła BHP widniejące wciąż na budynkach. Stare kamienice, kawałek za bramą, tętniące życiem, wypełnione ludźmi, zwykłymi mieszkańcami, z dala od artystów, prowadzących swoje życie w żywym skansenie poprzedniego systemu, jaki (system też, ale chodzi o skansen) dyszy już tylko jednym płucem, powoli oddając swój teren inwestorom z budowniczymi, mieszkaniowymi planami i wolniej niż dawniej konstruując morskich zdobywców.

W labiryncie dróg udało nam się lekko (?) zagubić, trzeba było zawracać. Już wjeżdżaliśmy na wewnętrzny, składany (zwodzony?) most, gdy zatrzymał nas strażnik, który wybiegł z przymostowej budki. Na szczęście nie było łańcucha i obyło się bez taranowania. Po krótkich wyjaśnieniach i życzeniach spokojnej służby puścił nas dalej. Statki świeciły bezgłośnie w tłustej czerni stoczni. Po przekroczeniu mostu, kluczenie w kilku uliczkach, już w głębi, w sercu stoczniowego świata, o którego wielkości właśnie dowiadywałem się i moją dotychczasową niewiedzę zbywałem milczeniem. Wśród bloków, hal, gdzie swieciły się światła, pod którymi stały samochody na niemieckich blachach, bloków, wzdłuż których rosły drzewa, niczym ustawieni pod ścianą skazańcy do ostrzału, a może strażnicy wewnętrznego porządku. Dojechaliśmy.

Jantar stał przy nabrzeżu. Po oblodzonym trapie ciężko wejść na pokład, jeszcze łatwiej poślizgnąć się na płaskim pokładzie. Siedzieliśmy w mesie, później w niewielkiej kabinie. Zimnej, ciasnej i ciemnej, z małym bulajem, przez który nerwowo wyglądałem za niezamkniętym samochodem, jakby ktokolwiek miał zamiar go ukraść. Godzina na statku z atolu Mururoa, gdzie wewnętrzne ścianki działowe poprzedzielane są ochronną warstwą ołowiu. Zdenerwowany marzyłem o liczniku Geigera. Widziałem stocznię oczami wizytatorów Jantara, dla których kolejny port jest tylko kolejnym portem i swoimi oczami, które na co dzień nie mają pojęcia o zwykłym życiu zwykłej stoczni, która może wolniej, ale wciąż dyszy. Bez względu na dawne strajki, obecne performance'y, bez względu na to gdzie byliśmy "My", "oni", gdzie stało ZOMO. Na szczęście przez korytarze wewnętrznych uliczek udało się wrócić do bramy...


Tag:
Creative Commons License
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 2.5 Polska.

1 Responses:

Unknown Says:

Jeśli gustujesz w takich klimatach na styku postindustrialnej architektury, psychogeografii i urbanistyki polecam blog http://bldgblog.blogspot.com/
Bardzo inspirujące